16 lutego 2014, niedziela
Jest kilka wierszy Norwida, które wciąż do mnie wracają. Nie dlatego że umiem je na pamięć, bo są tak krótkie, że wystarczyło je kiedyś przeczytać. Są po prostu od wielu już lat najbardziej aktualnym akompaniamentem. Jednym z nich jest wiersz o krzyżu, który z perspektywy najwyższego niebezpieczeństwa przechodzi w perspektywę bramy, czyli otwarcia i zbawienia. To wiersz o kościele, poza którym o ratunek woła ranny, mijany przez zadumanego faryzeusza. I wreszcie wiersz pisany we własnym imieniu poety w obronie prawa do smutku tak bezmiernego, „że aż Bogu smutno”. Wraca do mnie ten wiersz zawsze wtedy, gdy zetknę się z wydarzeniem szczególnie poruszającym, choćby dotyczyło jednej jedynej osoby na świecie. Jesteśmy dziś bezbronni wobec przekazu medialnego w jego coraz bardziej gęstym i rozległym natarciu. Nasza zdolność do współodczuwania, z którą pewnie przychodzimy na świat, za sprawą doświadczeń albo w nas rozkwita, albo daje się – niestety – wyrwać z korzeniami. Może dochodzić do głosu wcale nie wtedy gdy jest usprawiedliwiona albo wręcz potrzebna, tylko wtedy gdy nas na nią nakierowują przekazy dziennikarskie. Dlatego gdy sama reaguję tak, jak określa to Norwid, i staje mi przed oczami człowiek smutny, „że aż Bogu smutno”, nie muszę mieć racji, która wszystkich przekona. Wystarczy mi, że jest to najważniejsze dla mnie samej.
Żródło:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz