Adam Lizakowski
Norwid w Ameryce
Norwid w Ameryce, to brzmi jak nieporozumienie,
towarzyski skandal jak brzęk metalu kosy uderzającej w kamień;
artysta o wielkim mniemaniu o sobie
ceniący siebie, egoista, mający za nic młody naród
(nie ma cegieł mchem porośniętych)
gardzący pracą z przymusu życiowego
lubiący nocne rozmowy, prace dla ducha
wiecznie zakochany nieszczęśliwie
ubolewający nad swoim losem i ojczyzny
przyjaciel arystokracji, nauczyciel duchowy ludu;
tutaj mógł tylko być zwykłym rzemieślnikiem
wstawać rano, kłaść się wczesnym wieczorem
malować portrety bogatych gospodyń domowych
lub anioły nie te z przestworzy niebieskich
ale te z prerii z orlimi piórami we włosach,
bizony o chudych bokach lub czarnych niewolników
zbierających bawełnę na polach południa;
tutaj nie musiał gonić za słowami, ani się z nimi
zmagać, księżyc był w trawie bez wielkich słów
czy przenośni poetyckich, pustynia bez oazy arystokracji,
bał się, że życie zmusi go do pracy, do codzienności,
w której nikt nie będzie tolerował jego ekscentryczności,
nie chciał być straconą gwiazdą z europejskiego nieba
wołał być na frmamencie obojętności paryskiej emigracji,
z fanatyzmem na ustach z fanatyzmem w oczach,
z fanatyzmem w sercu wracał do starej Europy,
mętnym wzrokiem patrzył w fale oceanu
nie on jeden rozczarował się Ameryką.
Umierał w samotności i biedzie u obcych
jak rycerz księżycowy, taki szlachetny o duszy udręczonej,
artysta o kryształowym umyśle,
złotych rękach, diamentowych słowach, któremu nie miał kto dać jeść.
(Nadesłał Tadeusz Zielichowski)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz