czwartek, 20 marca 2014

Adam Czerniawski: Norwid (i Słowacki) w Amsterdamie

W rzeszowskiej "Frazie" dłuższy, wyznawczy tekst Adama Czerniawskiego:
 
http://fraza.univ.rzeszow.pl/numer/nr67-frazy_1.php
Dziękuję Annie Marii Mickiewicz za podesłanie. Pozwolę sobie w całości go przytoczyć.


To Halina Filipowicz zwróciła moją uwagę na zapowiedź konferencji w Amsterdamie w listopadzie 2009, poświęconej twórczości Norwida i Słowackiego, której organizatorami zostali Arent van Nieukerken, Dieter de Bruyn i Kris van Heukelom. Ponieważ program przewidywał dyskusję obecności Norwida w twórczości poetów XX w., zdecydowałem zaproponować organizatorom swój udział.
W ramach oferowanych 20 min. przygotowałem 10-minutową wypowiedź z recytacją wyboru wierszy Norwida w moim przekładzie.
Profesor Nieukerken jednakże słusznie uznał, że mój udział należy zaprogramować jako osobny ewenement, jako godzinną prezentację poezji Norwida z muzyką, w świeżo otwartym Niderlandzkim Domu Polskim [Nederlands Pools Huis]. Już zacząłem w myśli dobierać odpowiednie utwory Chopina, a tu okazuje się, że Dom nie posiada fortepianu! W zamian otrzymuję skrzypaczkę panią Annę Korpalską oraz wiolonczelistkę panią Bożenę Kopczyńską, które pamiętne, że Chopin szczególnie cenił Bacha, dobierają zestaw utworów głównie jego pióra. Pani dr Elżbieta Weiss, jedna z dwu organizatorek wieczoru, przeczyta garść utworów w oryginale. Drugą jest dr Iwona Smokutunowicz, psychiatra, która będzie mnie gościć w swym elegancko urządzonym domu (z fortepianem!) nad kanałem Leliegracht na przeciw Domu Polskiego.
Wieczorem 27 listopada sala Domu jest pełna. Zagajam uroczystość opisem Mojego poetyckiego i translatorskiego spotkania z Norwidem:
Gdyby Norwida zabrakło, musiałbym go stworzyć, by jak Wergiliusz, został moim przewodnikiem po mojej szalonej decyzji nastolatka starać się zostać poetą polskim na wygnaniu, odciętym od Polski żelazną kurtyną. Teraz, kontemplując ok. sześćdziesiąt lat pracy twórczej, widzę ze zdumieniem, że mogę wskazać wydarzenie na samym jej początku, które tak zaważyło na ukierunkowaniu tej pracy. Było nim właśnie odkrycie poezji Norwida. Na przestrzeni tych lat stał się moim estetycznym i moralnym przełożonym, a ja od razu zrozumiałem, że tak się stanie i że, jak on, będę musiał usilnie walczyć, by zachować moją estetyczną rzetelność i moralną prawość, że moja poezja również ulegnie marginalizacji i niezrozumieniu.
Nie jestem norwidologiem, nie studiowałem Norwida ani w szkole ani na uniwersytecie. Język angielski stanowił podstawę mojego wykształcenia. Zaprawdę, mój minimalny kontakt z polską literaturą nie obejmował ani Słowackiego ani Norwida. Jednakże, dzięki czystemu przypadkowi mając dwanaście lat natrafiłem w Bejrucie na studiach w szkole amerykańskiej na cieniutki tom zawierający Anhellego i Ojca zadżumionych, wydany w wojennej Szkocji. Norwida odkryłem trzy lata później, gdy uczęszczałem do brytyjskiego gimnazjum na prowincji, gdzie nie było nawet biblioteki publicznej. Z poezją polską zaznajamiałem się wypożyczając pocztą książki z Biblioteki Polskiej w Londynie. Olśnienie nastąpiło kiedy, kartkując Literaturę Polską Manfreda Kridla, wydaną w Nowym Jorku w r.1945, natrafiłem na garść pełnych tekstów wierszy Norwida. To odkrycie nakierowało mnie na Laur dojrzały, wybór wierszy i prozy Norwida w redakcji Mieczysława Giergielewicza, wydany w Londynie w r.1946. Jeśli dobrze pamiętam, gdzieś po drodze znalazłem nr Poradnika Świetlicowego z Fortepianem Szopena, upamiętniający chyba w r.1949 setną rocznicę śmierci kompozytora.
Tak więc moje pierwsze młodzieńcze próby poetyckie zbiegły się przypadkowo z odkryciem Norwida, który zaważył na mojej twórczości trojako. (1) Jak już podkreśliłem, już w tych wczesnych latach jakoś uświadomiłem sobie, że poezja, którą będę tworzyć, spotka się z drwiną i niezrozumieniem, jednak mój podziw dla poety, który cierpiał konsekwencje odważnej decyzji tworzenia poezji trudnej, potwierdzał mnie w moim postanowieniu. (2) A także, jeśli miałem zaistnieć jako poeta polski, musiałem znaleźć poetycką tradycję, poetycki głos, który by mi odpowiadał. Z pośród wielkich romantyków, o których coś niecoś wiedziałem, Krasiński wydał mi się zupełnie niedostateczny, choć podziwiałem Nie-Boską komedię, której brulion mojego szkolnego przekładu może jeszcze ukrywa się gdzieś w moich papierach. Urzekała mnie muzyka i bogata wyobraźnia w poezji Słowackiego, ale irytowało mnie jego naśladownictwo sztuk Szekspira i satyryczno-romantycznych poematów narracyjnych Byrona, a lekturą tych dzieł właśnie uzupełniałem sobie przepisowe lektury szkolne. Obecności Mickiewicza żaden Polak nie może uniknąć nawet w zapadłej prowincji powojennej Brytanii, a z tej obecności bardzo chciałem się wyzwolić. Liryki Norwida i jego teoretyczne refleksje uwolniły mnie od dziecinnych powiastek Mickiewicza na temat starożytnych dzikusów podskakujących w litewskich bagnach.
Uczeni i krytycy lubią bawić się wpływologią, i ja też tak się bawiłem, aż do kiedy uświadomiłem sobie, jak to trudna gra. Zważywszy ile przypisuję obecności Norwida w moim życiu i twórczości, gdzież jest ten wpływ widoczny? Intymny związek autora z jego własną twórczością bardzo mu utrudnia wytropienie wpływów na nią. I tu natrafiamy na paradoks: wpływ zbyt widoczny oznacza porażkę, dowodzi że pisarz jest jedynie powielaczem. Dopiero ukryte wpływy świadczą o owocnym ich wykorzystaniu przez poetę, który im uległ. Ale jeśli są to wpływy ukryte, jak je wyśledzić? Nie będę próbował! Mogę jednak stwierdzić, że Norwid nauczył mnie wartości pisarstwa dorosłego, poezji egzemplifikującej zwartość, ironię, dowcip i preferującą niedopowiedzenie nad retorykę, koturnowość i gadatliwość; poezji nie skomponowanej z samych uczuć, poezji, w której jest też miejsce na bystrość inteligencji. Co więcej, Norwid poddający poetyckim badaniom historię i kulturę Europy, dostarczał mi zbawiennej przeciwwagi silnym nihilistycznym kierunkom modernizmu, reprezentowanym przez urynał Duchampa i poezję dadaistów.
Dziś, po dwu niedawnych Noblach dla polskich poetów, kiedy poezja polska jest szeroko i bardziej kompetentnie tłumaczona, publikowana i komentowana w krajach języka angielskiego, trudno jest przywołać czas z przed sześćdziesięciu laty, kiedy była poezją prawie nieznaną, co najwyżej dostępną w złych przekładach w obskurnych publikacjach. I niewiele z niej wytrzymywało porównanie z arcydziełami brytyjskiej, irlandzkiej, amerykańskiej i francuskiej poezji, którą równocześnie poznawałem. Było to doświadczenie przygnębiające, zmitygowane jedynie świadomością, że Norwid wytrzymuje porównanie z Baudelairem, de Nervalem, Laforguem, Dickinson, Hopkinsem, Poundem, Yeatsem i Eliotem, czyli z mistrzami poetyckiego modernizmu. Po raz pierwszy pokrótce porównałem Norwida z Dickinson w nocie z r.1960, a ostatnio rozpracowałem to porównanie gruntownie w zbiorze anglojęzycznych esejów pt. Firing the Canon, obecnie w druku. W tym wczesnym okresie dowodziłem też, jak poezja Norwida wyprzedzała debiutanckie odkrycia Eliota i Pounda.
Nawet te moje wczesne próby wystarczyłyby w zasadzie, by przekonać rodaków o wybitnej pozycji Norwida w nowoczesnej poezji Zachodu. Jak jednak przekonać anglojęzycznych czytelników? Musi więc być tłumaczony, by dowieść światu, że zapoznana Polska może się poszczycić poetą zasługującym na międzynarodowe uznanie. Konieczny więc jest pokaźny zestaw pierwszorzędnych przekładów. To jest oczywiste, a Norwid i tak nie cierpi na brak tłumaczy. Mamy Peterkiewicza, Ordona, Karpowicza, Bałut, Mikosia, Keane’a... i wielu innych.
Ale właśnie dlatego, że poezja Norwida jest tak trudna, dziwi dlaczego tak wielu tłumaczy sądzi, że da jej radę. Oczywiście, w zasadzie jest lepiej mieć wielu tłumaczy raczej niż jednego - może nominowanego przez komisję uczonych urzędników. Jednakże przynajmniej większość tych przekładów musi się sprawdzić, inaczej projekt mija się z celem: widząc poronione próby, czytelnik zaczyna się zastanawiać dlaczego Polacy Norwida cenią tak wysoko i pragną go przedstawić światu. Niestety, musimy się pogodzić z brutalnym faktem, że prawie wszystkie te przekłady są grafomanią. Można zidentyfikować dwa stale powtarzające się błędy: uporczywe dobieranie rymów kosztem watowania i kaleczenia innych ważnych elementów utworu, oraz niedostateczne wyczulenie na jego język i styl, powodując bałagan stylistyczny.
Nie tu miejsce rozwodzić się na ten temat, więc ograniczam się do jednego przykładu translatorskiej porażki, jakiej ofiarą jest tłumacz zdawałoby się idealnie wyposażony. Jest nim Jerzy Peterkiewicz [Pietrkiewicz], anglista wykształcony na brytyjskich uniwersytetach, autor powieści po angielsku.
IV zwrotka Bema pamięci żałobnego rapsodu Norwida brzmi w oryginale:
Wchodzą w wąwóz i toną... wychodzą w światło księżyca
I czernieją na niebie, a blask ich zimny omusnął,
I po ostrzach, jak gwiazda spaść nie mogąca, prześwieca,
Chorał ucichł był nagle i znów jak fala wyplusnął...
Peterkiewicz przekłada:
They enter the ravine, they get lost... emerge from a moonlit door
Darkly against the sky caressed by the cold gleam
That snatches up their metal, immobile meteor,
And the stilled chorale bursts forth, once more, like a mountain stream.
Czyli w przekładzie z powrotem na polski:
Wchodzą w wąwóz i gubią się... wychodzą z drzwi oświeconych księżycem
Ciemno na tle nieba, pieszczeni zimnym blaskiem,
Który wyrywa ich metal, meteor bez ruchu,
I wstrzymany chorał znów wybucha, jak górski strumyk.
Skąd tu w wąwozie drzwi (door)? Ano, bo rymują się z meteorem (meteor). A skąd tu «meteor»? Proste - przecież rymuje się z «door»! U Norwida nie ma ani drzwi, ani meteoru, jest natomiast światło księżyca, które przebiega w górę i w dół „jak gwiazda spaść nie mogąca” po chwiejących się w rytm marszu rycerzywłóczniach; nie ma więc też u poety blasku zdolnego „wyrywać im metal”(!). A skąd tu „górski strumyk”? Łatwo zgadnąć: «stream» rymuje się z «gleam». Norwid precyzyjnie porównuje nagły powrót chorału do jednej silnej fali, podczas gdy tłumacz - sterroryzowany rymem - daje nam mylny obraz stałego szemrania, bulgotania górskiego strumienia. Oto jak zasada rymowania za wszelką cenę potrafi przekształcić jedną z najpiękniejszych zwrotek w poezji polskiej w zbitek rozkojarzonych fraz, których sens może wychwycić - i to z trudem - tylko ten, kto zna oryginał. Pochwalmy więc Peterkiewicza przynajmniej za to, że posądzany o „ciemność” Norwid staje się „ciemnym” dopiero w przekładzie.
Na ogół polscy uczeni traktują te próby tolerancyjnie, a nawet je czasem pochwalają. Jednakże ostatecznym sprawdzianem jest czy te wersje sprawdzają się poetycko, a tego polscy uczeni nie są kompetentni osądzić. (3) Moje przekłady, które rozpocząłem od sztubackiego niezdarnego przekładu W Weronie, ukończyłem przeszło pół wieku później w 2004 publikacją Selected Poems Norwida. Na przestrzeni lat te przekłady uległy wielu przemianom. Dużo zawdzięczam krytycznym uwagom Bogdana Czaykowskiego, Agaty Brajerskiej-Mazur i Ann Czerniawskiej.
*
Potem następuje recytacja jego poezji z muzyką.
Potem rzęsiste brawa.
Przygląda się temu ze ściany miniaturowa reprodukcja majestatycznego portretu Norwida pędzla Pantaleona Szyndlera, którą p. Weiss umyślnie zawiesiła.
Tuzin egzemplarzy Selected Poems, które przywiozłem na sprzedaż, błyskawicznie znikają. A więcej nie ma, bo mnie właśnie londyński wydawca informuje, że nakład 750 egz. rozszedł się. Sensacja!
*
Referat Marie Delaperrière Między Baudelairem i Mallarmém, czyli o Norwidowskiej wizji sztuki powoduje mój sprzeciw: cytując zadziwiająco zgodne teoretyczne wypowiedzi tych trzech, stwarza wrażenie, że zgodność przejawia się też w praktyce, a przecież z jednej strony mamy miłośnika neoklasycznych rzeźb Canovy i obrazów Scheffera, a z drugiej wielbicieli nowopowstającej we Francji sztuki Daumiera, Delacroix, Guysa, Maneta, Moneta..., której Norwid o dziwo w ogóle nie zauważa. Pani Delaperrière żali się, że nie zrozumiałem jej referatu. Jednakże utrzymujemy stosunek przyjazny, szczególnie, że podobają jej się moje przekłady, w przeciwieństwie do znanych jej przekładów francuskich. Z referatu Sabiny Bobran Norwid - de Nerval dowiaduję się z podziwem, że tajemnicza przyjaciółka poety, Zofia Węgierska, przez kilkanaście lat anonimowo informowała z Paryża Polskę o nowościach kulturalnych, także o twórczości de Nervala; Rolf Fieguth rzuca mi trochę światła na ciemności pokrywające Quidama; doceniam klarowność wykładu Marka Stanisza na temat „Ja” w kryształowej kuli, czyli Juliusza Słowackiego koncepcja podmiotu, ale jednocześnie słuchając referatów i dyskusji wokół stopni duchowości Króla Ducha, utwierdzam się w przekonaniu, że to jest dziedzina, w której nie potrafiłbym się swobodnie poruszać i wobec tego utwierdzam się też w przekonaniu, że Słowacki, którego przestałem czytać już dawno, nie jest moim poetą. Reagując na referat Doroty Walczak na temat poezji miłosnej Polek, Kazimierz Braun jakże słusznie upomina się o Annę Frajlich, przy okazji skarżąc się na nagminne pomijanie dorobku kulturalnego emigracji przez krajowców. Akurat na salę wniesiono świeżo wydany słownik holendersko-polski i antologię nowoczesnej poezji polskiej w przekładzie Gerharda Rascha. Korzystam z okazji by zauważyć, że nie ma w nim przekładów mojej poezji, które Rasch przygotował na Festiwal Poezji w Rotterdamie w r.1990. Ale przecież na konferencji usłyszeliśmy też wykład Magdaleny Rabizo-Birek pt. Norwidowskie konteksty metapoetyckich poematów Bogdana Czaykowskiego i Adama Czerniawskiego, więc nie wszystko stracone.
Niezaprzeczalnie, gwiazdorem zjazdu okazał się Tony Lin, Chińczyk z Berkeley, który zreferował adaptacje muzyczne poezji Norwida. Słusznie zaprogramowano go na zakończenie.
Gdy wylatuję z Londynu na konferencję, tamtejsza The National Gallery właśnie otwiera wystawę instalacji burdelu amsterdamskiego. A ja mam teraz autentyki pod bokiem, ale korzystam raczej z oferty pani Weiss, by obejrzeć wystawę obrazów Hendricka Avercampa w Rijksmuseum i zajrzeć do sali z dwoma Vermeerami

Adam Czerniawski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz